Idziesz czasami i niby myślisz, a tak naprawdę nie myślisz. Idziesz i jesteś tym iściem,
chodzeniem, ulicą, miastem. A czasem nawet nie idziesz tylko unosisz się lekko, bez poczucia
chodnika, podeszwy, obcasa, nadwagi i biustu.
Kosylin szła więc bezmyślnie choć nie
bezrefleksyjnie. Była każdym krokiem, każdym dźwiękiem, każdym mijanym przechodniem.
Odbicia w wielkich szybach wystawowych domów dawniej centrum zlewały się w jeden
przemijający obraz. Zatrzymała się przygnieciona nagłym objawieniem powracających
wspomnień. Spojrzała jeszcze raz. Nie wierzyła więc musiała sprawdzić. Była przekonana, że
to odbicie odległego zakątka jej mózgu, a nie realna postać zarysowana na szybie. Ale postać
przemieszczała się, choć nie tak energicznie jak powinna. Kosylin odetchnęła głębiej. Musiała
podjąć decyzję: spotkać się z postacią czy iść swoją drogą, chowając postać tam skąd przyszła
czyli ze śmierdzących naftaliną, ciemnych i ciasnych zakątków pamięci.
Znasz to uczucie kiedy
chcesz wiedzieć ale ślizgasz się po czymś niedookreślonym. Wydaje ci się, że już łapiesz
odpowiedź, ale ona umyka niczym swawolne mydło w zbyt ciepłej kąpieli. Stała więc
potrącana przez pospiesznych i ważyła. Jeśli tak, to wszystko wróci. Jeśli tak, to może
zaboleć. Jeśli nie, to nigdy się nie dowie czy może jednak by zadziałało czy nie. Jeśli nie… Tak.
Definitywnie tak. Odwróciła się. Rozejrzała bardzo uważnie. Nie zobaczyła w pierwszej chwili
nikogo, kto mógłby przypominać postać w szybie, która uruchomiła potok wspomnień i
unieruchomiła Kosylin na środku ruchliwego chodnika. Zaczęła iść szybko, coraz szybciej, kiedy przypomniała sobie, że pośpiech jej nie pomoże. Pomóc mogła tylko uważność i
skupienie. Tak jak wtedy kiedy szukasz kluczy. Gdy się miotasz, nic z tego nie wynika. Gdy
staniesz, zamkniesz oczy, przypomnisz sobie każdy, najmniejszy gest - dochodzisz z tymi
zamkniętymi oczyma do miejsca, gdzie leżą klucze. Tak po prostu.
Wzięła kolejny głęboki
oddech. Nie bała się hiperwentylacji. Od 20 lat ćwiczyła jogę i medytacje. Oddychanie miała
opanowane lepiej niż politycy kłamstwa. No więc wzięła ten kolejny głęboki oddech i krokiem prawie tak szybkim jak trucht ruszyła w przeciwnym niż dotychczasowy kierunku.
Nie patrzyła w tłum. Wiedziała, że jest zbyt duży, zbyt pospieszny, zbyt homogeniczny.
Patrzyła na szyby wystawowe. Po chwili zauważyła ją. Lekko przygarbioną. Chwila
zatrzymania. A jeśli się myli? Nie… Szła dalej. Postać skręciła w Chmielną. Ona za nią. Wciąż
nie mogła jej zobaczyć między ludźmi. Wyszukiwała odbicia w szybach mijanych sklepów.
Czuła się coraz cięższa. Wiesz jak to jest. Coraz więcej myśli, a każda coś tam waży. Zamiast
ulatywać i robić miejsce kolejnym zostają i zaczynają się tłoczyć niczym Japończycy w metrze
w poniedziałkowy poranek.
Tuż przed przejściem przez Nowy Świat postać zniknęła. Kosylin jednak nie zatrzymała się.
Przeszła na drugą stronę, skręciła w kierunku Ronda de Gaulla i szła dalej. Nie wiedziała
dokąd idzie, dopóki nie stanęła przed częściowo już odremontowaną kamienicą, w której
kiedyś spędziła ostatnie chwile z umierającym przyjacielem. Chociaż, czy wiesz kiedy ktoś jest
umierający gdy normalnie funkcjonuje, baluje, śmieje się i pieprzy? Pewnie nie. Nie da się
tego zauważyć ot tak, po prostu, przy okazji imprezy. Umieranie to łóżko, choroba, szpital.
Nikt nie widział, że kilka tygodni później Samika już nie będzie. A określenie przyczyny zgonu
okaże się niemożliwe.
W każdym razie Kosylin była zaskoczona faktem zatrzymania się przed tą kamienicą. Kątem
oka zauważyła coś w oknie na drugim piętrze. Wbiegła na podwórze, otworzyła drzwi po
lewej stronie i pokonując po kilka stopni naraz, w ciągu niespełna minuty znalazła się przed
uchylonymi drzwiami.
Weszła do środka. Jej wejście miało w sobie coś ze scen filmowych, kiedy główny bohater
przybywa na miejsce swojego przeznaczenia. Wie, że nie wydarzy się nic dobrego, ale wciąż
ma nadzieję. Wchodzi, a widzowi stają włosy na karku lub dostaje gęsiej skórki na rękach.
Ewentualnie może jeszcze przeszyć go epicki dreszcz.
Kosylin stanęła na progu ogromnego pomieszczenia. Nie było tu żadnych ścian działowych.
Wysokie okna na ścianie po prawej stronie i na wprost wpuszczały całe światło słoneczne,
które miało na to ochotę. Złote klamki tworzyły jedność z pozłacanymi stiukami. W
najbardziej odległym kącie leżał materac ze wzburzoną pościelą. Tuż obok stały sztalugi z
blejtramem zasłoniętym białym materiałem. Nigdzie nie widać było śladu farb. Nie czuć też było ich zapachu. Na ścianie po lewej widać było zarys dwóch par drzwi. Kosylin pomyślała,
że muszą prowadzić do łazienki i kuchni. Parkiet z palisandrowej klepki zdobiony był rozetami
z drewna acajou.
Drzwi wejściowe zamknęły się. Kosylin podskoczyła, po czym pomyślała, że jest koszmarnie
głupia. Ani to film, ani Ameryka, ani ona nie jest nie wiadomo kim. No może idiotką, która
wchodzi bez pukania do nie swojego mieszkania. Gdy chciała się odwrócić i wyjść, drzwi na
ścianie po lewej, te bliżej niej, otworzyły się. Zobaczyła zarys postaci, za którą szła.
- Co tu robisz? – zapytał Mac.
- Nie wiem. – powiedziała Kosylin, którą uderzyła bezbarwność głosu Maca. – Zobaczyłam cię
na Marszałkowskiej i przyszłam tu za tobą.
- Nie byłem dziś na Marszałkowskiej.
- Słucham? – Kosylin nie wiedziała czy jej stary znajomy żartuje, czy chce ją sprowokować, czy
może się przesłyszała.
- Nie byłem dziś na Marszałkowskiej. Wczoraj też nie byłem. Nigdzie nie byłem od… - zawahał
się przez chwilę. - …od kilkunastu miesięcy.
- Nie rozumiem. – Kosylin czuła, że przestaje panować nie tylko nad sobą, ale i nad otaczającą
ją rzeczywistością. Jakby wyśmiewała ją, znikała, pojawiała się z tyłu, krzyczała wielkie „kuku”
i znowu pojawiała się gdzieś na suficie na przykład. Znasz to poczucie? Czasem przychodzi na
kacu gdy człowiek jest kruchy i cenny niczym chińska waza z okresu dynastii Ming. A czasem gdy
wejdziesz w wymyślony przez pisarczyka świat, jesteś tak bardzo tam, a matka woła, że
kartofle i kotlet już na stole.
- Czego nie rozumiesz?
- Nie rozumiem co do mnie mówisz. To znaczy rozumiem słowa, ale nie rozumiem znaczenia.
Jak to nigdzie nie byłeś od kilkunastu miesięcy? A twoja praca? Twoja kancelaria? Twoja
żona? Twoja córka? Twój motor?
- Żona odeszła i zabrała córkę. Zabrała też wszystkie rzeczy, ale te nigdy nie były mi do
niczego potrzebne. Kancelaria się toczy. Ja nie-żyję.
- Jak to nie żyjesz?
- Nie-żyję. Nie mogę żyć bez mojej córki.
- Ok… Teraz rozumiem. I nigdzie nie wychodzisz?
- Nie.
- Skąd masz jedzenie?
- Nie mam. Matka przychodzi malować mój portret trumienny.
Kosylin otworzyła usta, żeby zapytać wielkie CO, ale zamknęła je nic nie mówiąc. Postanowiła
zrobić coś na kształt podsumowania.
Mac został sam w swoim wypasionym na adwokackiej działalności mieszkaniu. Miał
depresję. Nigdzie nie wychodził. Matka Maca była z wykształcenia mikrobiologiem.
Pracowała na uniwersytecie. Kosylin nigdy wcześniej nie słyszała, żeby cokolwiek malowała.
Ale ludzie z wiekiem wchodzą w nowe hobby. Nie ma się co dziwić. Ale dlaczego portret
trumienny? Dlaczego nie po prostu portret? Dlaczego nie zatrudniła jakiegoś psychologa?
Dlaczego nie ratowała swojego syna? Przecież zawsze był jej oczkiem w głowie.
- Dlaczego twoja matka maluje akurat portret trumienny?
- Bo wie, że niedługo umrę. Chce go mieć na wieczną pamiątkę.
- Nie może ci zrobić zdjęcia?
- Nie wiem. Musisz z nią porozmawiać.
- Nie wiem czy ją spotkam.
- Przychodzi tutaj.
- No wiem. Mac… - Kosylin nie wiedziała, co ma powiedzieć. Wiedziała, że coś chce, ale nie
umiała tego zwerbalizować. – Mac… Mac patrzył na nią lecz jakby patrzył obok.
- Jestem zmęczony. Muszę się położyć.
- Dużo leżysz?
Mac powoli podszedł do materaca. Usiadł na nim, a po chwili położył się układając sobie
zwiniętą kołdrę pod głowę. Miał na sobie niezidentyfikowane spodnie do pół łydki,
rozciągnięty, spłowiały t-shirt. Zniknęła muskulatura wypracowana przez lata obłąkanych
ćwiczeń. Czarne, krótko strzyżone zazwyczaj włosy zastąpił siwiejący natłok prawie dredów.
Policzki miał zapadnięte, a błyszczące kiedyś oczy, które tak ją zaczarowały, były szare, a
może nawet żadne. Ale mimo to, a może właśnie dlatego, Kosylin nie chciała wyjść. Poczuła,
że może to jest ten czas kiedy ich drogi znowu się połączą i już nigdy nie rozłączą. Mieli za
sobą dwa burzliwe związki. Jeden zakończony jej nieziemskim wrzaskiem, o tym jak bardzo
go nienawidzi. Drugi zakończony jego trzaśnięciem drzwiami i oskarżeniem o komercję, gdy
powiedziała, że wyjeżdża na rok do Hong Kongu bo to pozwoli jej na karierowy skok wprost
na stanowisko odpowiednio zarabiającego CEO.
- Nie wiem. – Mac zamknął oczy.
- Mac… Czy mogę coś dla ciebie zrobić?
- Nie wiem.
- Jeśli jest tak jak mówisz, to jakim cudem tu trafiłam? Tak, wiem, powiesz, że nie wiesz. Ja
też nie wiem i mnie to przeraża. Bo może to znak.
- Znak?
- Znak… że jesteśmy dla siebie, albo…
- Nie jesteśmy dla siebie. Spieprzyliśmy sprawę. Masz dzieci?
- Nie…
- Ja miałem córkę.
- Wiem.
- Najpiękniejszą córkę na świecie. Najmądrzejszą i najlepszą. Wyglądała jak milion dolarów.
Wystarczyło, żeby spojrzała na jakiś tekst i już go umiała. Mówili, że ma autyzm. Ale ja z nią
normalnie rozmawiałem. I przytulała się do mnie. Śmiała się. Biegała. Skakała przez
skakankę. Graliśmy w siatkówkę i babingtona. Rozumiesz?
- Rozumiem.
- A teraz jej nie ma. Zamknęli ją. Zabrali. Prawa. Wszystko.
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Wiesz… Mac, doskonale wiesz. Powiedz mi. Może ci to pomoże. Może jak zaczniesz mówić
to wstaniesz i będziesz walczyć. W niczym nigdy nie byłeś tak dobry jak w walce.
- Nie ma jak walczyć. Już. Nie.
- Mac… błagam cię…
Kosylin usiadła na materacu. Schowała głowę w dłonie. Chciała nie-być. Jedni mówią, że
„zapaść się pod ziemię”. Ale ona nie chciała się zapadać. Chciała nie-być w dosłownym tego
słowa znaczeniu. Nie radziła sobie. Nie umiała podnieść tego, co usłyszała. Nie rozumiała.
Czuła pulsowanie w uszach i w nadgarstkach. Pulsowanie narastało. Czuła się tak, jakby jej
naczynia krwionośne miały zaraz eksplodować.
- Mac – szepnęła.
- Nie mów nic. Połóż się koło mnie.
Kosylin położyła się koło Maca. Wzięła go za rękę. Pulsowanie powoli odpuszczało.
Gdy otworzyła oczy było zupełnie ciemno. Mac leżał dokładnie tak samo jak wcześniej.
Oddychał równo. Ale jego twarz nie przypominała twarzy śpiącego, odpoczywającego
człowieka. Była napięta do granic możliwości, lekko wykrzywiona grymasem cierpienia.
Kosylin zaczęła się zastanawiać czy Mac nie czuje się gorzej gdy śpi. Kiedy z nim rozmawiała
jego twarz była pozbawiona emocji.
- Mac! – dotknęła jego ramienia. – Mac, obudź się. – Mac się nie poruszył. Wciąż spał i wciąż
miał ten sam wyraz twarzy, jakby przez cierpienie chciał doznać zbawienia czy innego
oświecenia.
- Mac! – powiedziała głośniej i nachyliła się. Poczuła jego oddech na swoim policzku.
Zastygła. Bardzo delikatnie położyła rękę na jego brzuchu. Nie ruszał się. Nie budził. Tak jak
24 lata wcześniej dotknęła jego penisa. Wtedy był twardy i gotowy. Miał 16 lat i cały świat do
niego należał. Teraz go w zasadzie nie było. Kosylin nie wykonała żadnego gestu. Wydawało
jej się świętokradztwem rozpalanie człowieka, który z miłości do swojej córki postanowił
umrzeć. Z drugiej strony tak bardzo chciała go poczuć jeszcze choć raz, nawet jeśli miałby to
być ostatni raz w jego życiu. Przez ułamek sekundy przemknęła jej myśl o nekrofilii. Ale on
przecież żył choć chciał umrzeć. Ale żył. Choć może niekoniecznie. Bo jeśli nie było go na
Marszałkowskiej to kto ją tu przyprowadził? Może leży martwy od dłuższego czasu, a ona
rozmawia z jego duchem i dotyka jego truchła? Czuła jego oddech. Brzuch podnosił się i
opadał miarowo. Ciało było ciepłe. Tylko fiut minimalny. Zabrała rękę. Przejechała palcem
dookoła pępka i usiadła na skraju materaca.
Nikt na nią nie czekał. Mogła zostać tak długo jak chciała. Może powinna wyjść na ulicę, kupić
coś w okolicznej knajpie, zacząć go karmić i wypełniać pozytywnymi myślami. Może powinna
wyjść na ulicę i pobiec ile sił w nogach do domu, pod prysznic, zmyć z siebie jego
nieszczęście, upić się na umór i zapomnieć na wieki wieków amen. Myśli kłębiły się w głowie.
Nie często pojawia się za dużo rozwiązań. Choć musisz przyznać, że w sytuacjach ważnych
lecz nie ekstremalnych rzeczywiście jest ich za dużo, przez co z każdą sekundą coraz trudniej
podjąć decyzję. Wciąż wyskakują nowe. Jak krosty w czasie ospy. A ty patrzysz, gencjanujesz i
zastanawiasz się: ile jeszcze? Jak długo jeszcze? Może jednak już wystarczy? Hej, halo!
Wstała. Z ulicy dobiegały głosy roześmianych, piątkowych, imprezujących ludzi. Przeciągnęła
się. Spojrzała na Maca. Poświata latarni delikatnie oświetlała jego twarz. Wciąż
nieszczęśliwą. Wciąż pełną bólu i niespełnionego cierpienia. Poczuła, że chce jej się pić. Jeśli
drzwi bliżej wejścia były drzwiami do łazienki, a powinny być, bo jeśli Mac nic nie jadł to nie
miał po co chodzić do kuchni, to te dalej powinny być drzwiami do kuchni. Choć w zasadzie te bliżej też mogły prowadzić do kuchni bo Mac musiał coś pić. No i nie wyglądał na takiego,
który od kilkunastu miesięcy nic nie je. Chyba, że żywił się wspomnieniem miłości i rozpaczą.
Kosylin ostrożnie, na palcach podeszła do dalszych drzwi. Otworzyła je i zobaczyła wielką
ciemność. Poszukała dłonią kontaktu. Włączyła światło, które zakuło ją w oczy. Po chwili
zorientowała się, że jest w przepięknej kuchni, pełnej pachnących owoców i warzyw. Doszła
do wniosku, że to sen. Nalała sobie szklankę źródlanej wody dostarczanej tylko bardzo
wybranym ludziom z miasta. Smakowała rewelacyjnie. Doszła do wniosku, że to jednak nie
sen. We śnie woda nigdy nie smakowała. Nic nie smakowało. Jej sny były płaskie i bez
wyrazu. Zaczęła się zastanawiać czy Mac ją okłamał. Bo jeśli nie wychodził, to skąd w jego
kuchni świeże owoce? Idiotka… z firmy dystrybuującej wodę. Pewnie miał abonament z
dawnych czasów. Przyjeżdżali w godzinach pracy, wchodzili, nie zauważali go leżącego na
materacu, bo zazwyczaj nie widzi się tego, czego się nie spodziewa, wynosili co mieli do
wyniesienia i zostawiali, co mieli do zostawienia. To by tłumaczyło fakt, że nie umarł z głodu.
Żywił się owocami i warzywami. Pił wodę źródlaną. Matka pewnie przynosiła mu jakieś
węglowodany i może mięso. A może nie. Może idea matki przychodzącej malować jego
portret trumienny to efekt przemęczenia i stresu. Westchnęła głęboko. Po cholerę
zastanawiała się na logistyką owocowo-źródlaną gdy w pokoju obok Mac nie-żył. Powinna
pomyśleć jak go ożywić. Może załatwić mu spotkanie z córką. Może to dobry pomysł. Kosylin
postanowiła, że rano namierzy jego córkę. Miała różne znajomości, z których w zasadzie
prawie w ogóle nie korzystała. Tym razem sprawa była na tyle ważna, że nie wahała się przed
jutrzejszym uruchomieniem ziemi, nieba a nawet piekła, jeśli trzeba będzie. Nie mogła
pozwolić, żeby Mac tkwił w tym stanie.
Usłyszała kroki na klatce schodowej. Zatrzymały się blisko drzwi. Drzwi, których nie zamknęła
na żaden zamek. Ale drzwi nie otworzyły się. Stała nieruchomo. Nic się nie wydarzyło. Zero
akcji. Zero dźwięków. Więc co się stało z osobą, która przyszła pod drzwi? Stała tam? Czy
zdjęła buty i odeszła na paluszkach? A może to nie były kroki. Może to jej głowa generowała
cokolwiek bo cisza była rzeczywiście piorunująca. Wszystko jedno. Kosylin musiała
natychmiast udać się do łazienki. Wyszła więc z kuchni i otworzyła drugie drzwi. Łatwo
znalazła kontakt. Wcale się nie zdziwiła widokiem marmurów, jacuzzi, fotokomórek i
świeżych róż. Świeże róże w łazience umierającego z tęsknoty człowieka. Cóż za ironia losu… Kosylin miała ochotę napełnić wannę ciepłą wodą i zanurzyć się w ozonowych bąbelkach. Ale
znowu poczuła, że to nie będzie fair w stosunku do Maca. Na przyjemności jeszcze przyjdzie
czas. Wyszła z łazienki, cichutko przeszła przez pokój i położyła się na materacu. Zaplotła
swoje palce wokół palców Maca. Miał takie delikatne dłonie. Kiedyś były szorstkie i mocne.
Dużo ćwiczył. I na siłowni i sztuki walki. Zajmował się też swoim motorem. Teraz bardziej
przypominały ręce biurowego wymoczka. Kosylin zamknęła oczy. Postanowiła, że jutro ruszy
do życia. Znajdzie jego córkę. Znajdzie mu terapeutę. Wyrzuci na śmietnik portret trumienny,
który jak podejrzewała stoi na sztalugach. Bo przecież to wszystko nie mogło wydarzyć się
bez powodu. Powodem było do trzech razy sztuka. I ten raz będzie ich ostatnim i na zawsze.
Już się nie opuszczą. Ani w chorobie, ani do śmierci. Na zawsze razem. Bo choć człowiek to
złączy, to człowiek w swojej dojrzałości niczego nie będzie rozłączać.
Pani Dębińska herbu Rawicz błogosławiła dzień, w którym zapadła cisza. Najpierw myślała, że
ogłuchła. Niemożliwe, żeby tak z dnia na dzień ustały skoki, śmiechy, chichy, szurania,
walenia i te wszystkie inne dźwięki dochodzące zza ściany. Modliła się o ciszę i cisza została
jej dana. Po chwili doszła do wniosku, że wcale nie ogłuchła. Słyszała ptaki za oknem, odległe
burczenie autobusów i no siebie słyszała doskonale. Dzień wcześniej hałasy nasiliły się.
Kulminacją był wrzask tej dziewczynki. Taki wrzask jakiego nawet w filmach
horrorystycznych, na które trafiała skacząc po kanałach w kablówce, nie uświadczyła.
Następnego dnia obudziła ją cisza. I trwała nieprzerwanie aż do dziś. Dziś też było cicho.
Więc to nie tak, że nagle pojawił się hałas. Nic nie pojawiło się nagle, ale sączyło się
minimalnie, by dziś osiągnąć apogeum. Był to smród. Koszmarny smród rozkładającego się
na terenie popowodziowym, w czasie deszczowo-słonecznego lata, mięsa.
Pani Dębińska herbu Rawicz postanowiła osobiście sprawdzić co tak cuchnie. Może to gołąb
zaplątany w rynnie. Powoli wyszła ze swojego mieszkania na drugim piętrze pięknie
wyremontowanej kamienicy przy ulicy Foksal. Smród uderzył ją niczym narodowiec lewaka.
Zasłoniła sobie nos i usta bluzką. A może tylko jej się wydawało, że smród jest tak straszny?
Bo wróciły wspomnienia z czasów wojny? Podobno zapach jest najbardziej nośnym śladem pamięciowym. Tak czy inaczej Pani Dębińska herbu Rawicz idąc za swoim nosem dotarła pod
drzwi sąsiadów. Nie myśląc zbyt długo nacisnęła na klamkę.
Stanęła na progu ogromnego pomieszczenia. Nie było tu żadnych ścian działowych. Wysokie
okna na ścianie po prawej stronie i na wprost wpuszczały całe światło słoneczne, które miało
na to ochotę. Złote klamki tworzyły jedność z pozłacanymi stiukami. W najbardziej odległym
kącie leżał materac, na nim dwa ciała. A w zasadzie to, co z nich zostało. Częściowo
wysuszone, częściowo zjedzone przez szczury. Ale to nie ciała śmierdziały. Śmierdziały leżące
dookoła nich gryzonie, jakby zjedzone, martwe mięso ludzkie działało na nie jak trucizna.
Pani Dębińska herbu Rawicz podeszła bliżej. Starała się omijać szczury. Wiedziała z filmów
kryminalnych, że na miejscu zbrodni nie wolno niczego dotykać. Wiedziała też, że powinna
natychmiast zadzwonić po policję. Jednak ciekawość była silniejsza. Podeszła więc do
materaca i przyjrzała się wysuszonym ciałom. To był mężczyzna, jej sąsiad. Nie miała pojęcia
skąd wie, że to on. Bo fryzurę miał inną. Ale wzrost ten sam. I coś jeszcze, coś ulotnego, coś
czego nie da się nazwać żadnym słowem. Był elegancki i pomocny. Kiedyś. Teraz po prostu
był. Obok niego leżała kobieta. Nie znała jej. To nie była jego żona. Jego żona miała tlenioną
blond fryzurę i była niższa od tej kobiety. Uświadomiła sobie, że wraz ze zniknięciem hałasu,
zniknęła też jego żona i córka. On sam pojawiał się czasami na podwórzu. Widziała go z okna.
Kim więc mogła być ta kobieta? Jej szpilki leżały równo ułożone przy materacu. Obok stała
torebka. Pani Dębińska herbu Rawicz już, już miała do niej sięgnąć gdy wzrok jej padł na
dziwny przedmiot leżący u wezgłowiu materaca. Był to kawał blachy cynowej, na której
widniał portret kobiety i mężczyzny. Jej sąsiada i pięknej nieznajomej. Przyjrzała się uważnie
namalowanej twarzy. Popatrzyła na martwą kobietę. Miały takie same włosy. I ten sam
perłowy naszyjnik.
Copyrights by Joanna Wrześniowska, Warszawa 2016
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz