środa, 3 lutego 2016

Drzewo miłości - opowiadanie

Żeby wyjaśnić dokładnie co się wydarzyło 25 stycznia 2012 roku muszę opowiedzieć na czym polega moja praca, jak wyglądały moje relacje z Panią Stanford i Panem Rosenbaumem, i z jakimi problemami tych dwoje zgłosiło się do mnie.

Podczas pierwszej wizyty pacjenci zawsze są spięci. Niby mamy XXI wiek, niby seks jest wszędzie, a gdy przychodzi co do czego to nikt nie umie na początku opowiedzieć bez stresu z czym przychodzi.

Tym większym zaskoczeniem była pierwsza wizyta Pani Stanford i Pana Rosenbauma. Nie, nie przyszli razem. Nie, nie byli parą. Podejrzewam, że nie wiedzieli nawet o swoim istnieniu. Ale obydwoje bardzo otwarcie, spokojnie i klarownie przedstawili mi swoje problemy.

Widziałem w życiu wielu onanistów. Zajmuję się seksuologią od 37 lat. Pracuję w państwowej poradni na 1/3 etatu, mam prywatny gabinet i wykładam na uniwersytecie. Sporo publikuję, często spotykam się z czytelnikami. Dostaję niemożliwe liczby listów i wiadomości. Ale takich onanistów jak tych dwoje naprawdę nigdy wcześniej nie spotkałem. Nie znalazłem też w literaturze żadnego opisu opowiadającego ich… no właśnie, czemu… chciałem powiedzieć zaburzeniu, ale wydaje mi się, że to nie było zaburzenie. Po tym co się później wydarzyło w zasadzie jestem pewien, że to nie było zaburzenie. Ani zaburzenie, ani choroba, ani nieprawidłowa osobowość, ani uszkodzenia neurologiczne. Żadna jednostka nozologiczna. Była to raczej pewna kondycja psychiczna, a może nawet mistyczna, która bezpośrednio przełożyła się na takie, a nie inne zachowania.

Pani Stanford miała 50 lat, troje dorosłych dzieci i męża, który zostawił ją gdy ich najmłodsze dziecko skończyło rok. Stwierdził, że nie nadaje się do życia w rodzinie. Przez kilka lat Pani Stanford miała mu to za złe. Gdy zmarł na malarię podczas podróży po Afryce, doszła do wniosku, że sprawiedliwości stało się zadość i temat męża został naturalnie zamknięty. Miewała przygodne kontakty seksualne, ale nigdy nie poczuła prawdziwego zrywu serca. Po kolejnych kilku latach zrezygnowała ze spotkań z mężczyznami. Umiała doskonale zaspokoić się sama. I robiła to. Najpierw kilka razy w tygodniu, później codziennie. Gdy trafiła do mnie robiła to kilka razy dziennie. Jej problem był dwojakiej natury. Po pierwsze, ponieważ preferowała orgazm łechtaczkowy, i było to główne miejsce stymulacji, z jej łechtaczki zaczął schodzić naskórek. Było to dość bolesne i uniemożliwiało regularną masturbację, na której Pani Stanford bardzo zależało. Po drugie moja pacjentka miała poczucie, że nie jest sobą w pełni. Podczas pierwszej wizyty nie umiała mi tego wyjaśnić. Później, krok po kroku, wspólnie doszliśmy do pewnych konkluzji. Czy to one były przyczyną wydarzenia, które miało miejsce 25 stycznia 2012 roku… nie wiem.

Pan Rosenbaum określał siebie mianem samotnika, choć po wysłuchaniu jego historii ja bym go tak nie nazwał. A może uściśliłbym to pojęcie, zawęził je do określenia: człowiek o duszy samotnika. Nigdy nie założył rodziny i nie brakowało mu jej. Lubił ciszę w swoim mieszkaniu, przestronną sypialnię i robienie tego co chciał, kiedy i jak chciał. Dzień przed pierwszą wizytą u mnie obchodził 55 urodziny. Nie umiał dokładnie określić liczby partnerek, z którymi sypiał. Zdarzał mu się seks z jedną przed wyjściem na przyjęcie, seks z drugą podczas przyjęcia i seks z trzecią, po przyjęciu, na przykład w drodze do domu. Uważał, że był dobry w łóżku, często słyszał to od kobiet. Ale czegoś mu brakowało. Nie wiedział, czy można nazwać to miłością. Bez względu na nomenklaturę czuł brak. Zrezygnował ze spotkań z kobietami i spróbował seksu z mężczyznami. Nie był to strzał w dziesiątkę. Bo choć lubił patrzeć na pięknie wyrzeźbione męskie ciała, mężczyźni nie pociągali go. Następnie udał się do klubu swingersów. Seks był szalony, ale poczucie braku coraz mocniejsze. Zrezygnował więc w ogóle z kontaktów seksualnych. Nie miał jednak w planach wstrzemięźliwości seksualnej. Postanowił robić to sam ze sobą i zobaczyć, co będzie działo się z poczuciem braku. Onanizował się bardzo często, w różnych miejscach i różnych nastrojach. Poczucie braku nie wzmagało się. Ustaliło pewien pułap i tkwiło tam, nienaruszalne. Pan Rosenbaum przyszedł do mnie ponieważ wykoncypował, że poczucie braku bierze się prawdopodobnie z niemożności przeżycia mitycznego, opisywanego w Kamasutrze i literaturze taoistycznej, orgazmu zjednoczenia. Co prawda seks z samym sobą powinien był temu zaradzić, a nie zaradził, ale Pan Rosenbaum trzymał się swojej teorii. Już podczas pierwszej wizyty wyjawił mi ją i zapytał, czy mogę nauczyć go takiego seksu, żeby poczucie braku go opuściło. Nie wyraziłem zgody otwarcie. Nie powiedziałem: och tak, oczywiście, proszę zdjąć spodnie, zaczynamy pierwszą lekcję. Dałem jedynie lekko do zrozumienia, że możemy próbować nad tym pracować. Może to był mój błąd. A może wręcz przeciwnie. Może gdybym odprawił go z kwitkiem, nie stałoby się to, co się stało. Nie wiem. Przez to wszystko mój gabinet stał się celem pielgrzymek ludzi z całego świata, a ja… no właśnie…

Tak, to co się wydarzyło 25 stycznia 2012 roku o godzinie 18.37 było nowe, odświeżające, zadziwiające i oszałamiające. Rozumiem, że może wydać się nieprawdopodobne, ale było absolutnie prawdziwe. Dzieci Pani Stanford z początku nie wierzyły. Gdy zobaczyły badania DNA też nie uwierzyły. Potrzeba było czasu, by przyjęły do swoich rozumów i serc to nowe rozdanie. Ale w końcu przyjęły je i z tego co mi wiadomo cała trójka jest szczęśliwa.

Wszystko zaczęło się od tego, że wziąłem do domu karty i nagrania z sesji Pani Stanford i Pana Rosenbauma. Chciałem po raz nie wiem już który wgryźć się w historię jednego i drugiego. Chciałem przeanalizować dobór słów, nauczyć się na pamięć ich mowy ciała, przypomnieć sobie moje własne uczucia gdy słuchałem ich opowieści. Lata doświadczenia sprawiły, że moje notatki ze spotkań z pacjentami są bardzo szczegółowe. Takie szczegóły przydają się też w pracy dydaktycznej. Studenci nie lubią teorii, zawsze najwięcej pytań dotyczy tego, co miało miejsce naprawdę: prawdziwych ludzi, prawdziwych problemów. Wydaje się, że scenariusze filmowe są takie powymyślane. A tak naprawdę to życie pisze najbardziej niesamowite scenariusze. Każdy to podskórnie czuje, choć boimy się o tym otwarcie mówić. Gdy opowiadam o wydarzeniu z 25 stycznia 2012 roku ludzie kiwają głowami. Racjonalny umysł mówi im: cóż za brednia, ten staruch to potrafi nieźle wymyślać. Lecz to coś, co jest głęboko w nas podpowiada: tak właśnie miało być, stało się pięknie, najpiękniej jak tylko mogło. Myślę, że dużo jeszcze czasu potrzebuje ludzkość, żeby zrozumieć mechanizmy takich wydarzeń. Ale wiem też, że czasami rozumienie wcale nie jest potrzebne. Wystarczy być i wszystko staje się jasne i oczywiste.

Czytałem ich karty naprzemiennie. Wydawało mi się, że widzę coś na kształt wspólnoty problemu. Obydwoje onanizowali się mocno i obydwoje mieli poczucie… jedno nie bycia w pełni sobą, drugie braku. Po za tym różniło ich wszystko. Pani Stanford była bardzo ekspresyjna, mówiła dużo, barwnie, mocno gestykulowała. Pan Rosenbaum mówił spokojnym głosem, robił dużo pauz, jego gesty były sprowadzone do minimum. Nie targały nim też tak potężne emocje. Element racjonalny miał nad nim pełnię władzy. A więc onanizm i poczucie. Każde z nich samo zrezygnowało z kontaktów seksualnych. Nie był to ani przypadek, ani wypadek, ani tak się nie ułożyło. Była to w pełni świadoma decyzja, która miała doprowadzić do rozwiązania problemu nie bycia w pełni sobą w jej przypadku i problemu poczucia braku w jego przypadku. Z każdym z nich pracowałem inaczej. Ona lubiła hipnozę. On wolał proste, najlepiej ujęte w punktach, pogadanki instruktażowe. Ona lubiła mówić o sobie. On unikał odpowiedzi na pytania, które wydawały mu się nie związane bezpośrednio z problemem.

Choć rzuciłem palenie dobrych 20 lat wcześniej, zapukałem do sąsiada, młodego muzyka czy kompozytora, który kopcił jak smok, i poprosiłem o papierosa. Dał mi całą paczkę i przeprosił za hałas sprzed tygodnia. Wyjaśnił, że musiał nagrać chaos. Powiedziałem, że wszystko jest ok, papierosy oddam jutro i życzę owocnej pracy. Wyszedłem na balkon. Nie chciałem, żeby żona poczuła, że palę. Choć pewnie i tak poczuła, ale o dziwo nic nie powiedziała. No więc wyszedłem na balkon, zapaliłem i zapatrzyłem się w gwiazdy. Nie często można ich zobaczyć aż tyle w mieście, ile ja zobaczyłem tamtej nocy. Nie wiem czy były remonty dróg, czy władze postanowiły oszczędzać prąd i wyłączyły część oświetlenia ulic. Tak czy inaczej gwiazd było mrowie, a gdzieś między nimi i mną krążyła odpowiedź. Jej dostrzeżenie było kwestią czasu. Nie wiem jak długo tam stałem gdy nagle zrozumiałem. Muszę ich ze sobą poznać! Może jedno da drugiemu to, czego mu brakuje i vice versa. Teraz musiałem już tylko obmyślić odpowiedni plan. Ona przychodziła zawsze we środy o 11.00, on we czwartki, o 18.00. Żadne z nich nigdy nie zgodziło się na przesunięcie terminu, woleli zrezygnować ze spotkania niż przyjść w inny dzień. Pomyślałem więc, że może powinni spotkać się po za gabinetem. Po chwili odrzuciłem tę myśl. Gabinet był swego rodzaju oazą. Tylko tam mogłem zagwarantować im odpowiedni poziom intymności. Postanowiłem więc zrobić mały remont. Oczywiście nie zaangażowałem się w prace, byłem mózgiem, a zaprzyjaźniona firma remontowa wykonawcą. Ale pozwolę sobie o remoncie pisać w osobie pierwszej ponieważ wszystko zostało zmienione według moich i tylko moich instrukcji.

Tak więc powiększyłem poczekalnię, żeby zamiast niewygodnych krzesełek zmieściły się tam komfortowe, ogromne kremowe fotele i kilka obrotowych lamp z powycinanymi wzorkami, które bawiły się przestrzenią. Ściany wykleiłem tapetą w eleganckie wzory w kolorze fuksji. Przy wejściu powiesiłem abstrakcję w stylu Picassa. W oczach postaci na opływającym dostatkiem barokowym obrazie w złotej ramie, wiszącym na przeciwległej ścianie, zrobiłem minimalne dziurki, w których umieściłem kamery. Tak, wiem, że to banał. Ale chciałem wiedzieć co się dzieje. A pacjenci podczas pierwszej wizyty, kiedy ustalamy zasady współpracy, podpisują dokument, że wyrażają zgodę na nagrywanie audio i wideo naszych wspólnych sesji. Jest też klauzula poufności… no ale ona mnie już nie obowiązuje. Tak czy inaczej nagrywać mogłem i chciałem z tego skorzystać. Czułem, że jestem na drodze ku czemuś wielkiemu i żałowałem, że nie ma nagrody Nobla w dziedzinie psychologii.

Remont był też doskonałym przyczynkiem do ustalenia nowych terminów spotkań. Udało mi się zaprosić ich na środę o 18.00. Obydwoje. Pierwsza przyszła ona. 10 minut przed czasem. Stwierdziła, że chce obejrzeć gabinet po remoncie. Przeprosiłem i wyjaśniłem, że mam jeszcze klienta i musi chwilę poczekać, ale że największe zmiany zaszły właśnie w poczekalni więc mam nadzieję, że te dziesięć minut upłynie jej na podziwianiu nowego wystroju. Uśmiechnęła się i skierowała ku obrazowi, temu z kamerami w oczach kilkorga barokowych postaci. Trochę się przestraszyłem, ale na szczęście nic nie zauważyła. Wszedłem cicho do gabinetu. Na ekranie komputera doskonale widziałem całą poczekalnię. Pięć minut później przyszedł on. Zmierzył ją od stóp do głów, rozejrzał się dookoła, kilka razy nabrał więcej powietrza, ale nic nie powiedział.

Drzwi do mieszkania mieszczącego się w przedwojennej kamienicy, w którym mam gabinet, są otwarte. Przycisk domofonu znajduje się w gabinecie. Gdy ktoś przychodzi za wcześnie, otwieram domofonem drzwi od klatki schodowej. Osobiście witam się z pacjentem po wyjściu poprzedniej osoby. Liczyłem na efekt zamieszania. Miałem nadzieję, że któreś z nich rozpocznie rozmowę na temat czekania aż dwojga osób. Do 18.05 milczeli jak zaklęci. Ona siedziała. On stał. W końcu zwrócił się do niej i zapytał czy ktoś u mnie jest. Skinęła głową. Nabrała powietrza jakby chciała coś powiedzieć, ale nic nie powiedziała. Patrzyła na niego i nic nie mówiła. Zupełnie jak nie Pani Stanford. On patrzył na nią i po krótkiej chwili stwierdził, że to dziwne, że obydwoje czekają, że to pewnie jakaś pomyłka, że się starzeję jeśli zapisałem dwie osoby na tę samą godzinę. Pan Rosenbaum zaczął roztaczać swój czar. Wcześniej nie miałem okazji oglądać go w akcji. Czasem coś wspominał na ten temat, ale nigdy go nie pociągnął. Mogłem się jedynie domyślać jak dobry musiał być w uwodzeniu. Chciałem, żeby zaprosił ją na kawę. Chciałem, żeby ona się zgodziła. Chciałem, żeby nie czekając na mnie wyszli razem i nigdy już do mnie nie wrócili. Chciałem, żeby byli szczęśliwi. Tymczasem ona siedziała, a on stał. Ona wpatrująca się w niego jak w święty obrazek, on w poświacie własnego czaru opowiadający żart o seksuologu. Ona opromieniona perlistym śmiechem. On pobłyskujący białymi, idealnymi zębami, rewelacyjnie podkreślającymi opaleniznę prosto z włoskich Alp. Czas się dla nich zatrzymał.

Nie wychodziłem przeprosić, że jeszcze nie skończyłem z poprzednim pacjentem. Wiedziałem, że nie mogę im przeszkadzać. Jeszcze chwila i sam uległbym ich czarowi. Wpatrywałem się w ekran komputera jak wół w malowane wrota. Podejrzewam, że miałem otwarte usta, a kropelki potu wystąpiły mi na czoło. Kiedy on jej zaproponuje tę kawę? A może to ona zaproponuje jemu? Dlaczego ona nic nie mówi? Dlaczego on mówi tak dużo? Dlaczego ona siedzi? Dlaczego on stoi? Miliony głupich pytań kotłowały się w mojej głowie. Nie wiem ile to trwało. Chyba niezbyt długo. Poczekalnia powoli wypełniała się białym światłem. Im więcej było światła, tym mniej widziałem na ekranie komputera. Udało mi się jeszcze dojrzeć, że ona wstaje, podchodzi do niego i bierze go za rękę. On zastyga na ułamek sekundy i bierze ją za drugą rękę. I stoją tak wpatrzeni w siebie. On już nic nie mówi. Ona uśmiecha się tylko. Stoją na środku poczekalni wypełnionej białym światłem, trzymają się za ręce i patrzą sobie w oczy. Później coś rozbłysło, jakby wystrzeliła raca. Komputer przestał działać. Gdy w końcu udało mi się otworzyć drzwi, zobaczyłem białe tornado wirujące w samym środku poczekalni. Stałem jak zamurowany. Dosłownie nie mogłem się ruszyć. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. A widziałem sporo. Dużo pracowałem, stać mnie było na podróże. No i sporo czasu spędzałem w internecie oglądając zdjęcia z całego świata. Naprawdę, czegoś takiego w życiu nie widziałem i nie sądzę, żeby ktokolwiek widział. Może oczami wyobraźni, może we śnie, ale nie w realnym świecie.

Z białego tornada zaczął wyłaniać się kształt. Na samym środku poczekalni, w mieszkaniu w starej kamienicy, w dobrej dzielnicy dużego miasta stało drzewo. Dziwne to było drzewo, poplątane, nieznanego gatunku. Jedna połowa pnia była ciemna, a druga jasna. Jasne i ciemne gałęzie przeplatały się w sobie tylko znanym porządku albo nieporządku. Po Pani Stanford i Panu Rosenbaum nie było śladu. Obszedłem drzewo kilka razy. Gałęzie były tak gorące, że musiałem zdjąć koszulę, otworzyć wszystkie drzwi i okna. Dotyk groził poparzeniem. Teraz już można ich dotykać. Są przyjemnie ciepli. Wtedy płonęli. Nie wiedziałem co począć. Chciałem zadzwonić do żony, ale pomyślałem, że mi nie uwierzy. Zdecydowałem się na telefon do sąsiada, tego muzyka od chaosu. Jeśli ktoś nagrywa chaos to może będzie umiał zrozumieć razem ze mną, co dokładnie się wydarzyło. To znaczy ja wiedziałem co się wydarzyło. Potrzebowałem świadka, który uwiarygodni moje przekonania. Oczywiście zapomniałem, że nie miałem jego telefonu. Po chwili namysłu zadzwoniłem więc do żony, żeby poszła do niego i wzięła numer. Chłopak odebrał od razu i powiedział, żebym natychmiast podał mu adres. Pojawił się na progu gabinetu niespełna siedem minut później, co oznaczało, że musiał jechać jak wariat. No więc pojawił się na progu ów młodzieniec, popatrzył, popatrzył, westchnął, zapalił papierosa, zgasił go na podłodze, roześmiał się, zapalił drugiego papierosa, zaciągnął się i powiedział: wiedziałem, kurwa, no wiedziałem! Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł. I znowu zostałem sam z tym płonącym drzewem, które kiedyś było Panią Stanford i Panem Rosenbaum. Pół godziny później przyjechała żona. Weszła, objęła swoim przenikliwym spojrzeniem mnie, drzewo i całą poczekalnię, zmarszczyła lekko czoło i powiedziała, że przesadziłem z tym przyjaznym designem. I też wyszła.

Godzinę później zjawiła się pierwsza para. Podeszła do drzewa, dotknęła go, zrobiła sobie z nim zdjęcie i przesłała na Facebooka. Wychodząc podziękowała za możliwość doświadczenia prawdziwej miłości. Zamrugałem oczyma i tkwiąc wciąż w ogromnym zdziwieniu nie zdążyłem im nic powiedzieć. Komputer nie działał, sięgnąłem więc do kieszeni po telefon. Zalogowałem się na Facebooku. Mój gabinet został otagowany 12 738 razy. Ludzie przesyłali sobie zdjęcie pary pod drzewem, które stało na samym środku mojej poczekalni. Młody muzyk wysłał w świat informację, że Wszechświat jest dla nas łaskawy i dał nam Drzewo Miłości, że każda para, która go dotknie będzie żyła szczęśliwie przez wszystkie wcielenia. Notatka była umieszczona na interaktywnej mapie. Na mapie widniał adres mojego gabinetu.

Wysoki Sądzie, w kalendarzach obydwojga przy dacie 25 stycznia 2012, godzina 18.00 widniała notka: wizyta u S. Tak, wizyta u seksuologa. Teraz wszyscy wiedzą jak to się stało, że Pani Stanford i Pan Rosenbaum byli umówieni na tę samą godzinę. Nie zamordowałem Pani Stanford ani Pana Rosenbauma. Nie wiem dlaczego miałbym to robić. To byli wspaniali klienci i czułem, że poznając ich ze sobą mogę sprawić, że będą szczęśliwi. Być może moim przewinieniem było pragnienie stwórstwa, ta pycha, z którą walczyć musi i lekarz, i psycholog, i seksuolog. Wszystkim nam wydaje się, że możemy więcej niż tak naprawdę jest. Im dłużej pracujemy z ludźmi, tym większe mamy poczucie władzy nad nimi. To naprawdę trudne. Nie powinienem wchodzić w rolę demiurga. Zresztą, czy naprawdę w nią wszedłem? Wydaje mi się, że Pani Stanford i Pan Rosenbaum zakpili sobie ze mnie. Nie wiem jeszcze jaką rolę odegrał ten młody muzyk. Może to on wszystko ukartował? A może wymyślił? Bo skąd wiedział?




Copyrights by Joanna Wrześniowska, Warszawa 2012