niedziela, 6 czerwca 2021

Mayerling, czyli baletowy roller coaster

 Mayerling. Udało mi się być na premierze. W trzecim rzędzie. Po środku. Lubię tak blisko. Widzę wtedy każdy grymas na twarzach artystów, każdy napięty mięsień. Dawno nie byłam w TWON, czekałam więc na to przedstawienie jak na szpilkach i... pod koniec drugiej sceny pierwszego aktu zaczęłam się zastanawiać, czy nie pojechać do domu. Wszystko sztywne, choreografia jakbym ja ją układała, mój ukochany Vladimir Yaroshenko tak koszmarnie nieprzekonujący w roli cierpiącego arcyksięcia. Aż przyszła scena trzecia, noc poślubna Rudolfa z niechcianą księżniczką Stefanią (jak zawsze perfekcyjna Mai Kageyama) i... wbiło mnie w fotel. Psychopatyczny, przemocowy, wyładowujący całą swoją frustrację na młodej żonie Rudolf wreszcie żyje! Po raz pierwszy widzę na scenie prawdziwe emocje i rewelacyjną choreografię wykonaną wręcz brawurowo. Nie starcza przerwy, by ochłonąć. Oczywiście zostaję i z ogromnym apetytem czekam na drugi akt. Otwiera ją scena z „podejrzanej tawerny” czyli mówiąc wprost, z burdelu. Wszystkie kostiumy w tym przedstawieniu są przepiękne, ale prostytutki wyglądają jakby właśnie teleportowały się z bezpośrednio z Montmartre. Genialne są innymi słowy. Genialne stroje, genialna choreografia. Pierwszy (i według mnie jedyny tego wieczoru) grupowy taniec, który się nie tylko składa, ale jest piękny, a nie kanciasty, uwodzi i zapada w pamięć. Rudolf coraz bardziej wyrazisty. Zacieram łapki… jest tak jak lubię. Kolejna scena. Nie wierzę… nie wierzę własnym oczom. Wracamy do początku. Nie, nasze tancerki są świetne na tyle, na ile pozwala im choreografia. A ta znowu wygląda jakbym pisała ją osobiście. Przed nami jeszcze dwie sceny w drugim akcie. Musi być lepiej. Niestety… długo nie jest i zastanawiam się co każdy kolejny występ ma wnieść, bo dla mnie nie wnoszą nic. Ani w obszarze treści, ani w obszarze emocji, ani w obszarze piękna, ani w obszarze poruszenia. Coś muszą przecież wnieść, po coś są, nie znajduję jednak odpowiedzi. A wpływ romansu matki na psychikę arcyksięcia jakoś mnie nie przekonuje. Przy czym nie wiem, czy po prostu Vladimirowi nie wychodzi granie cierpienia, czy psychologicznie mi się to nie składa. Na szczęście docieramy do sceny czwartej i… znowu wzlot. Rewelacyjnie ukazane osuwanie się Rudolfa w obłęd i dotrzymująca mu kroku młodziutka baronówna Mary (przepiękna i przepięknie przekonująca w tej roli Chinara Aliaze). W czasie przerwy zastanawiam się, czy Kenneth MacMillan zrobił to specjalnie, czy przez przypadek wyszedł mu taki choreograficzny roller coaster. Czy planował ten balet niczym serial z Netflixa, umieszczając na końcu sceny, które każą wrócić, czy po prostu nie znam się na balecie i cała ta choreografia i libretto są świetne, a ja tego nie widzę. Tak czy inaczej przed nami akt trzeci, w którym dziać ma się dużo i z rozmachem. I znowu… scena z polowania, bez sensu… jedynie ten strzelający bez powodu, a może właśnie z powodu, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze igraszki z bronią, Rudolf przykuwa uwagę. W kolejnej scenie po raz pierwszy ma szansę rozbłysnąć nieprzeciętny talent i kunszt Yuki Ebihary występującej w roli hrabiny Larisch, byłej kochanki arcyksięcia. Tak bardzo chciałaby mu pomóc, złapać za rękę i przeciągnąć na jasną stronę, ale jest za późno. Rudolf przekroczył nieprzekraczalną granicę, morfina mocno trzyma go już z dala od normy i standardu. Jego emocje nie są w żaden sposób kompatybilne z emocjami zwykłych ludzi. Hrabina cierpi naprawdę. A Yuka tańczy tak, że czuję to cierpienie w sercu. Z tej sceny pamiętam tylko ją, choć wiem, że wizyta Mary w pokoju Rudolfa do banalnych także nie należała. Znowu przerwa… nie, nie przerwa między aktami, przerwa w baletowym poruszeniu emocjonalnym. Trzy razy za długie popisy Bratfischa (przesłodki w tej roli zarówno na wesoło, jak i na smutno Rinaldo Venuti), niby całkiem w sobie, ale jednak obok Rudolf i Mary. Dopiero gdy stangret znika, para naprawdę zapada się w siebie, a ja powoli zaczynam wstrzymywać oddech. Ale prawdziwy majstersztyk aktorski i taneczny pojawia się po kolejnej porcji morfiny wstrzykniętej do żyły arcyksięcia (przy okazji: morfina wchodzi bardziej na miękko… za dużo było tu było teatru). Nie wiem jak udało się to zagrać Vladimirowi, ale był tak niesamowicie nieobecny, tak idealnie odpłynięty, że z wrażenia otworzyły mi się usta. Jak można w tak dosadny sposób zatańczyć obłęd i opiatowe znieczulenie? No, można… Jaki był koniec historii każdy wie. A potem były owację na stojąco. Nie stanęłam. Nie jestem znawczynią baletu. Ale wiem, czy jakiś kawałek sztuki zmienia mnie na lepsze, czy nie. Ten mnie nie zmienił. Choć bardzo doceniam cały zespół, który brał udział w tym przedstawieniu. I dziękuję za te nieliczne magiczne momenty. 

 


zdjęcie ze strony FB Vladimira Yaroshenki