W tym roku skończyłam remont domu na wsi i zgodnie z daną sobie obietnicą miałam zabrać się za ogarnianie obejścia i tworzenie ogrodu permakulturowego. Niestety plany planami, a życie pisze swoje scenariusze. Nie dane mi prowadzenie ogrodu. Moje ciało powiedziało stanowcze "nie", a psychika po praz pierwszy się zgodziła, co samo w sobie jest dość przełomowym konceptem. Tak czy inaczej, założyłam bloga o wiejskich przygodach, który miał pokazywać to wszystko od podszewki. Blog nie ma sensu w sytuacji mojej przeprowadzki do miasta. Ale powstały dwa wpisy, którymi chciałam się podzielić. Bo są dobrymi historiami. Bo są dobrze napisane. Bo je lubię.
Dzisiaj pierwsza z nich.
No dobra... historia jest taka, że w sierpniu 2020 roku przeniosłam się do wymarzonego domu na wsi. Drewniany, prawie stuletni dom. Gdy go oglądałam wyglądał tak pięknie! Tak klimatycznie! Drewno zdrowe! Belki stropowe zdrowe i na bogato (co do dziś potwierdza każdy specjalista, który zagląda na poddasze, wciąż nieużytkowe, choć ma taki potencjał). Do tego prześliczna obora. Przestronna piwnica typu ziemianka. Murowany budyneczek przeznaczony na kurnik. Domek dla gości. I magiczny spichrz! Prawie hektar własnego terenu. Dwie działające studnie. Winorośl. Dwie późne jabłonie. Orzech włoski, z owocami małymi, ale totalnie smacznymi. Zdziczała czereśnia i kilka śliwek, którymi na zielono zajadały się moje psy.
Bajka. Raj na ziemi. Portal do Narni. Aż przyszła połowa września. I okazało się, że choć dom jest z bala z szalunkiem, to wcale nie oznacza, że jest ocieplony. Kaloryfery powieszone pod oknem na ścianie z deski oddawały ciepło światu, bo przecież nie mnie. Piece kaflowe potrzebowały odbudowy, ale nie mogłam znaleźć żadnego zduna. A ciepła woda była tylko wtedy, gdy paliłam w najbrzydszym piecu na świecie o wdzięcznym imieniu Bożena. Żeby było ciekawej, tamtej zimy temperatury spadły do -25C. Zimna woda w kuchni, poprowadzona pod podłogą, zamarzała, więc naczynia mogłam myć tylko w łazience. W łazience Pan J. robił remont. O tym remoncie jeszcze kiedyś napiszę.
Nie wiem jak przeżyłam tamtą zimę. I walić śnieg... ale ogrzanie tego domu! Spalona pompa rozprowadzająca ciepłą wodę, bo nie ogarniałam jak pali się drewno, a jak pali się węgiel. Przepalone 3 tony węgla i 2 metry sześcienne drewna. Gdy dziś patrzę na tamten czas, wciąż się zastanawiam jak przetrwałam i stamtąd nie uciekłam. Z pewnością uratował nas (mnie i małoletniego syna) piec, w którym jeszcze przez chwilę można było palić, wg pewnego specjalisty. Piec ochrzciłam mianem Mocarza, bo kiedy na zewnątrz już któryś dzień szalał prawdziwy mróz, on był stanie rozgrzać wielki pokój do 30C, a pokoje okoliczne do 20C. Kaloryfery ogarniały na poziomie 16C. Ale palenie w Bożenie rozgrzewało ścianę w łazience i to była jedyna zima, kiedy mycie się było prawdziwą przyjemnością. Bo Bożena nadawała 24h na dobę.
W tamtej połowie września obudziłam się którejś nocy, bo hałas. Hałas na wsi? Jak kilkadziesiąt myszy uskutecznia imprezę na podłodze tuż przy twoim materacu to owszem, masz hałas! Myszy! Na wsi są myszy! Ja pierdolę! Potrzebuję kota! Następnego dnia odpaliłam OLXa, wstukałam: "aaaa kotki oddam" i znalazłam kotkę Łatkę, która chadzała z mamą na łąki. O Łatce i jej upodobaniach kulinarnych na diecie "raw", a w zasadzie nawet "whole pray" też będę pisać, bo to przepiękny temat. Myszy nauczyły się, że z Łatką nie warto zadzierać i tylko te uzależnione od adrenaliny wciąż zaglądają do domu.
Nie pamiętam jak przywitałam wiosnę, bo wydarzyła się jedna z większych trudności, które mnie w życiu spotkały. Tu akurat w szczegóły nie będę się zagłębiać. Gdyby nie psy i dzieci pewnie by mnie już tutaj nie było. Lina i belka w oborze wyglądały bardzo kusząco... To była wiosna 2021 i do lata 2022, kiedy sprawa ostatecznie została załatwiona, nic nie pamiętam. A może do jesieni?
Prawie nic nie pamiętam. Mam przebłyski myśli o tym, jak wyremontuję dom, bo dość szybko zorientowałam się, że wiedza na temat życia w mieście ma się nijak do życia na wsi. Byłam i wciąż jestem warszawską idiotką, cudownym tematem do żartów dla moich sąsiadów i fachowców, których w końcu udało mi się skompletować. O sąsiadach i fachowcach też będzie dużo, bo lepszych naprawdę nie mogłam sobie wymarzyć. Bez nich nie wiem, czy miałabym siłę być tu gdzie jestem.
Do silosa dziegciu pod koniec 2021 roku dołożyła się historia z Panem J. Gdyby nie jego deklaracja, że za możliwość działania w oborze pomoże mi przy remoncie domu i ogarnięciu działki, nie kupiłabym tego domu. Jestem idiotką, ale bez przesady. Pan J. rozwalił, co mógł rozwalić, najlepiej jak umiał doprowadził łazienkę do stanu użyteczności i... poszedł zajmować się swoim życiem, znikając z mojej wsi na dobre. Zostawił też śmieci. Za dwa tygodnie ma je w końcu odebrać. Dam znać, czy się udało!
Zapraszałam wielu moich warszawskich znajomych na wieś. Przyjechały dwie pary. Jedna koleżanka. I jeden znajomy. W trudnym momencie. Później, później przyjechał jeszcze jeden znajomy... do dziś pamiętam przerażenie w jego oczach, gdy zobaczył jak mieszkam. Obydwaj panowie totalnie mnie po tych odwiedzinach zgostowali...
Ale rok 2023 był rokiem odnowy. Kawałek po kawałku toczył się remont. Ociepliłam ściany i sufit. Zrobiłam swoją wymarzoną kuchnię z kilometrami drewnianych blatów i wiejskim kredensem. Wymieniłam instalację elektryczną i zainstalowałam fotowoltaikę oraz promienniki na podczerwień, bo miało być ekologicznie. Biorąc pod uwagę obecne ceny prądu i ich prognozy, na tę zimę kupiłam już swoje dwie tony węgla. Zwalił mi się też kawał wierzby wiosną, więc drewna wystarczy, bo nauczyłam się go używać tylko na krótką rozpałkę. Byle zdążyć je pociąć przed zimą!
Mój dom zaczyna przypominać dom. I chociaż gość od malowania elewacji wyruchał mnie bez wazeliny, to daję radę, przynajmniej dom nie jest już w kolorze klasycznej sraczki. Poprawię w przyszłym sezonie.
I tu dochodzimy do sedna. Bo obiecałam sobie (oraz powtarzam to sąsiadom, fachowcom i wiejskim znajomym, którzy mi tu bardzo pomagają, czasem dobrym słowem, czasem wiejską mądrością, a czasem kontaktami), że jak dom doprowadzę do akceptowalnego stanu to zabiorę się za resztę budynków, ale przede wszystkim za ziemię. Teraz moja działka jest łąką kwietną wczesną wiosną, plantacją pokrzyw w lipcu i przemysłową uprawą ostów i rzepów jesienią. Dzika czeremcha zaczęła się wychylać zza spichrza i zajmować odważnie coraz więcej terenu przy jesionach. Są miejsca, do których nie da się dojść. Wykaszam tylko najważniejsze ścieżki, boję się poprosić o pomoc sąsiada z traktorem, bo nie wiem co jest na ziemi i nie chcę, żeby zepsuła się kosiarka. Tak, już się nauczyłam od czego psują się kosiarki!
Przez trzy lata zebrałam tu mnóstwo śmieci. Niezliczoną liczbę butelek po różnorodnych trunkach, opakowania plastikowe po wszystkim, stłuczone szkło, odkryłam nawet zagłębie żyletek. Nie skupiałam się na sprzątaniu kamieni, czy konarów. Zrobię to tej jesieni. Żeby wiosną można było wjechać traktorem i nie zepsuć kosiarki.
Chujowa Ogrodniczka to ja. Mam 53 lata, całe życie mieszkałam w Warszawie. Od czterech lat mieszkam na wsi na granicy Mazowsza i Podlasia. Jestem słaba fizycznie, bardzo dużo pracuję (głową) i nie mam zielonego pojęcia o tym, jak uprawiać warzywa i owoce. Ale mam plan permakulturowego ogrodu, stworzony przez speca i właśnie przestaję się bać go używać.